1. Małopolska – pole powietrznej bitwy.
…Żeby latem i jesienią 1944 roku lecieć nad Polskę samotnym, słabo uzbrojonym bombowcem, wioząc z wolnego świata nie tylko broń, lecz przede wszystkim nadzieję – trzeba było być szalonym. A może tylko trzeba było być Polakiem, Brytyjczykiem, Obywatelem Południowej Afryki, Kanadyjczykiem, Australijczykiem – dostać rozkaz i czuć powinność niesienia pomocy niezłomnym żołnierzom Armii Krajowej?
Żeby w 1944 roku lecieć nad śląskie fabryki benzyny syntetycznej, zdławić niemiecką machinę wojenną u samych jej źródeł, odcinając dopływ paliwa do zbiorników czołgów, u-bootów i samolotów Luftwaffe – trzeba było być szalonym, lub dostać rozkaz i czuć powinność skrócenia tej wojny choćby o godzinę. Trzeba było być Amerykaninem, jednym z tysięcy lotników 15 Armii Powietrznej, mieć dziewiętnaście lat i tak strasznie bać się, wlatując spokojnie, w regularnym szyku, w ogień zaporowy artylerii przeciwlotniczej nad Blachownią Śląską.
Żeby zimą 1945 roku nadrabiać nonszalancję i nieudolność sowieckiego dowództwa, zastępując w naszych Beskidach ciężką artylerię, której nie udało się dostarczyć tu na czas, trzeba było być szalonym, lub dostać rozkaz; być młodym Rosjaninem – pilotem albo strzelcem pokładowym szturmowego Iła-2, który wbrew propagandowym bredniom o niezniszczalnym „latającym czołgu”, był po prostu „paszą” dla pilotów Luftwaffe, strącających tę stalinowską legendę w niewyobrażalnych ilościa…
Mapa Małopolski. Dno powietrznego oceanu, naznaczone prawie setką miejsc lotniczych tragedii. Tych z 1939 roku i tych z gorących miesięcy ostatniego roku wojny. Okaleczona pamięć, skazani na niebyt młodzi chłopcy, spoglądający na nas ze starych zdjęć, które czasem udało się uzyskać z archiwów lub od rodzin. Bezimienne szczątki maszyn, będące w większości także grobami (pochówki i ekshumacje, zarówno te z czasów wojny, jak i z późnych lat 40. przeprowadzane były z różną starannością, zaś do wszystkiego mieszała się wszechobecna polityka). Akcję poszukiwania śladów i odkłamywania historii podjęli już pod koniec lat 70 – weterani lotnictwa, tacy jak ś.p. Józef Zubrzycki z Krakowa, oraz weterani Armii Krajowej – Adam Popiel czy Zbigniew Faix-Dabrowski. Potem w ich ślady poszli młodsi badacze, dziś dysponujący Internetem, otwartymi archiwami i, przede wszystkim, swobodą badań. Ich wyniki upoważniają do postawienia pytania, czy na tym najrozleglejszym polu bitwy nie należałoby stworzyć specyficznego, przestrzennego pomnika – jakby sieci pamięci? Nie kolejnej wielotonowej statuy, o której formę i lokalizacje będą toczyć się długotrwałe spory, lecz systemu lokalnych miejsc pamięci, punktów muzealnych, scalonych dobrą informacją turystyczną, wpisanych w tworzony Małopolski Szlak Historii Lotnictwa. Początek już jest zrobiony: istnieją punkty muzealne w Wadowicach i Ochotnicy Górnej; Muzeum Lotnictwa Polskiego wydało przewodnik po lotniczych śladach w naszym regionie. Istnieje odpowiedni zapis w Planie Zagospodarowana Przestrzennego Województwa Małopolskiego. Sieci potrzebne jest też centrum. Symbol, który ogniskowałby i równocześnie rozsyłałby wszystkich, szlakami kulturowej turystyki, do autentycznych miejsc wydarzeń. Intelektualna rolę takiego ośrodka spełnia i spełniać będzie Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Brakuje jednak nośnego, ekspresyjnego symbolu. Mamy w Krakowie takie miejsce – widoczne dla każdego, kto pociągiem lub samochodem przekracza Wisłę, jadąc na południe. Tę Wisłę, nad która w nocy 16 na 17 sierpnia 1944 roku rozsypał się w ogniu zestrzelony Liberator por. Wrighta.
Mamy w Krakowie Bulwar Czerwiński, Podolski, Inflancki… Czy na, przygotowywanym do rewitalizacji Zabłociu nie mógłby zaistnieć Bulwar Lotników Alianckich, oznaczony i urządzony w nowoczesny sposób – tak, aby stać się „Południkiem Zero” dla pamięci o wszystkich ofiarach powietrznych bitew nad naszą ziemią?
2. Katastrofa na Zabłociu.
16/17 sierpnia 1944 r, byłą jedną z najgorszych nocy w akcji zrzutowej dla AK. Obowiązywał zakaz A/M Slessora dokonywania zrzutów bezpośrednio na Warszawę, z uwagi na ciężkie straty, poniesione nad Warszawą w nocy 13/14 sierpnia (3 załogi) i 14/15 sierpnia (aż 7 załóg, z czego 4 w rejonie walczącej stolicy). 16/17 dokonać miano zrzutów na placówki w Puszczy Kampinoskiej i w innych rejonach kraju. Akcja była pozornie bezpieczniejsza. Skierowano do niej 19 samolotów: 6 z polskiej Eskadry 1576, 4 ze 148 Dywizjonu RAF, 3 z mieszanego 178 Dywizjonu RAF (latali tam m.in. Australijczycy) i 6 z 31 Dywizjonu Południowoafrykańskich Sił Powietrznych. Jedna z maszyn zawróciła na skutek awarii silników.
Niemcy mieli już bardzo dobrze zorganizowaną obronę przeciwlotniczą, realizowaną w oparciu o system radiolokacyjny za pomocą bardzo niewielkiej ilości myśliwców nocnych, stacjonujących na lotnisku Rakowice-Czyżyny w Krakowie.
Dokonały one istnej rzezi załóg, która odbyła się w prawdopodobnie w ciągu zaledwie kilkunastu minut, na stosunkowo niewielkiej przestrzeni pomiędzy Krakowem, Kazimierzą Wielką a Tarnowem. W tym czasie poległo co najmniej 33 lotników.
Z 18, wysłanych tej nocy maszyn, stracono jedną trzecią. Były to:
Liberator KG-933 „P” F/L Wrighta 178 Dywizjon RAF, dokonywał zrzutu na placówkę „Nida” 504, położoną 28 km od Piotrkowa, koło wsi Górale. W drodze powrotnej zestrzelony przez ciężka artylerię p/lot rozbił się na Zabłociu o 02.27. Istnieje wersja, iż maszyna była uszkodzona przez nocnego myśliwca i dobita przez artylerię p/lot w rejonie Krakowa.
Załoga:
Samolot rozpadł się na osi przelotu Grzegórzki – Zabłocie. Wieża ogonowa z fragmentami usterzenia i martwym strzelcem wewnątrz spadła najprawdopodobniej na północnym brzegu Wisły, na składy węglowe rzeźni miejskiej; wiele kolejnych części i, być może, ciała dalszych lotników, wpadły do Wisły, dokładnie w miejscu dzisiejszego mostu tymczasowego (tzw. „Lajkonika”), wiekszość płatowca spadła na teren składów na Zabłociu. W miejscu katastrofy, pomiędzy ulicami Lipową a Dekerta zginęli: Australijczyk F/Lt John P. Liversidge oraz Brytyjczycy: F/Lt. William D. Wright (pilot, dowódca maszyny) i strzelec pokładowy F/Sgt. John D. Clarke. Na spadochronach ratowało się podobno trzech lotników, z których dwóch: sierżanci: Blount i Helme zaginęli, zaś Austalijczyk, kpt. Hammet wylądował szczęśliwie, mimo ran, na północny wschód od Krakowa. Przetransportowany na kwaterę A.K. koło Kocmyrzowa, otoczony troskliwą opieką, doszedł do zdrowia. Brał następnie udział w wielu akcjach, walcząc czynnie w szeregach A.K. Od listopada 1944 ukrywał się w Święcicach; tam też doczekał wkroczenia armii sowieckiej. Przez Odessę, wrócił do swej jednostki, później zaś – do domu. Ożenił się z Polką, miał dwóch synów; zmarł w roku 1981. Losy pozostałych lotników z 8 – osobowej załogi są nieznane. Według niesprawdzonego, ustnego przekazu 1 lub 2 lotników było chwilowo przetrzymywanych przez Niemców na terenie Fortu V Mogilskiego. Tablicę pamiątkową, umieszczono na ścianie zakładów „Unitra -Telpod” w roku 1986 z inicjatywy Krakowskiego Klubu Seniorów Lotnictwa; wykazane są na niej nazwiska jedynie trzech lotników 1.
W roku 1999, w związku z planowaną przebudową wałów wiślanych, Instytut Architektury Krajobrazu Politechniki Krakowskiej wydał, jako temat projektu studenckiego na III roku Wydziału Architektury P.K., koncepcję urządzenia bulwarów od strony Zabłocia, z widocznym miejscem pamięci, poświęconym załodze Williama D. Wrighta.
Allan Hunter Hammet, rocznik 1920, ur. w Red Cliffs w Stanie Victoria; student, zgłosił się na ochotnika do RAF w roku 1940. radiotelegrafista w 178 Dywizjonie RAF. Był to dywizjon ciężkich bombowców nocnych, nie zaś dywizjon do zadań specjalnych. 16/17 sierpnia wyskoczył ranny z płonącego bombowca, ratując się prawdopodobnie jako jedyny. Lądował koło Kocmyrzowa. Po ukryciu spadochronu szedł, mimo ran, na północ. Ukrył się w ciągu dnia w lesie. Dopiero następnej nocy zwrócił się o pomoc do pierwszej napotkanej chałupy. Nakarmiono go, a w dwie godziny później przyszła, wraz z uzbrojonym partyzantem, sanitariuszka, która opatrzyła mu rany. Porozumiewał się z nimi po francusku. Nocą zawieziono go furmanką do dworu w Goszycach, gdzie lekarz usunął mu odłamki z ran. Dostarczono mu ubranie cywilne i dostarczono do Słaboszowa, gdzie leczył się przez 5 tygodni. Po wyzdrowieniu brał udział w akcjach oddziału partyzanckiego ze 106 Dywizji Piechoty AK, m.in. w wypadach do Miechowa, w akcji na cukrownię w Kazimierzy Wielkiej. W połowie października 1944r. brał udział w krwawym starciu z ekspedycją karną własowców okolicy Święcic. W walce poległo, po stronie AK, 7 Polaków i 2 Brytyjczyków, zbiegłych z niewoli.
Przełom 1944/45 rok spędził w tajnej kryjówce pod Święcicami. Po wkroczeniu wojsk sowieckich ujawnił się, osadzono go w obozie pod Częstochową, gdzie objął komendę nad około 800 jeńcami alianckimi. Przeniesiono ich do Krakowa, stamtąd do Odessy, skąd odpłynął do W. Brytanii około 15 marca. 2
Wg informacji, zebranych w połowie lat 80. tuż po wojnie powrócił na krótko do Polski, by zabrać sanitariuszkę z dawnego oddziału AK, z którą się ożenił. Zmarł w Australii, na przełomie lat 70 i 80. Informacje te mogą nie być ścisłe.
Najprawdopodobniej właśnie kombinezon Hammeta znajduje się w Muzeum Armii Krajowej w Krakowie.
Badania historyczne prowadzone były w latach 1989-93 i w roku 1997. Dzięki współpracy mgr inż. arch. Jacka Kamińskiego udało się dotrzeć do mieszkańca Rybnika, posiadającego liczne części z zestrzelonego na Zabłociu „Liberatora”. Nie wyraził on zgody na przekazanie części, ani na ujawnienie personaliów, zgodził się natomiast na sfotografowanie kilku części. Udało się zebrać kilka cennych relacji o katastrofie maszyny. Jedna z nich, uzyskana od K. Ulińskiego, wskazuje, jakoby dwóch lotników, właśnie z załogi Liberatora rozbitego na Zabłociu było prowadzonych przez Niemców do Fortu V, dziś nieistniejącego, znajdującego się na Rondzie Mogilskim. Od tegoż informatora, uzyskano informację, iż zmasakrowane zwłoki strzelca „w szklanej kuli” (prawdopodobnie w tylnej wieży strzeleckiej) znaleziono na składach węgla obok rzeźni miejskiej, tj. na brzegu krakowskim (dziś – „Galeria Kazimierz”). Stąd poważne podejrzenie, że samolot rozpadł się w przelocie nad Wisłą, a jego fragmenty, a nawet szczątki załogi mogły znaleźć się w nurtach rzeki.
Polegli członkowie załóg niosących pomoc oddziałom A.K. spoczywają dziś na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
Udało się zebrać kilka istotnych relacji świadków. Są na tyle ważne iż przedstawiono je w całości.
„…Mieszkałem wtedy w Krakowie przy ulicy Ariańskiej, na trzecim piętrze, z okna miałem widok w kierunku zachodnim. W nocy z 16 na 17 sierpnia obudził mnie głośny warkot i wyraźnie dochodzący szum. Zobaczyłem nisko lecący, ognisty kształt przypominający wydłużony prostokąt. Przesuwał się szybko z północy na południe, w kierunku Podgórza. Następnego dnia miałem lekcje w domu przy ulicy Józefińskiej (uczęszczałem na komplety tajnego nauczania – druga klasa gimnazjum). Mieszkańcy tego domu byli wstrząśnięci przeżyciami minionej nocy. Jak opowiadał jeden z nich, łoskot był tak straszny, że myśleli iż to na ich dom spadł samolot, tymczasem przeleciał jeszcze około kilometr i eksplodował w okolicy ul. Zabłocie i Dekerta.
Byłem na miejscu katastrofy tego samego dnia około południa. Na ulicy Zabłocie po lewej stronie idąc od wiaduktu, w składzie opału znajdowała się przednia część kadłuba ze stanowiskiem strzelca pokładowego; obok szczątków leżał zabity członek załogi. Nieco dalej, po prawej stronie tliły się jeszcze resztki baraku, na który spadła część kadłuba. Skrzydła z silnikiem leżały kilkaset metrów dalej po wschodniej stronie nasypu kolejowego wzdłuż ulicy Dekerta. Dwa silniki znajdowały się przy jednym skrzydle, trzeci silnik był przy drugim skrzydle a czwarty był wbity w nasyp kolejowy. Były to silniki gwiazdowe, podwójna gwiazda, prawdopodobnie 14 cylindrowe… Później dowiedziałem się, że kilku lotników angielskich lub kanadyjskich miało się uratować z płonącego kadłuba i rannych umieszczono w szpitalu przy ul. Kopernika. Nie wiem jednak, czy nie była to tylko niesprawdzona pogłoska; w czasie okupacji zbieranie takich informacji nie było bezpiecznym zajęciem”. 3
„…Mocno po północy obudził nas łoskot wystrzałów i blask, widoczny nawet w szczelinach rolet maskujących z czarnego papieru, zaciągniętych w oknach mieszkania przy ul. Zamojskiego. Z głośnym hukiem nadciągał z kierunku północno – wschodniego, płonący jak pochodnia, wielki samolot. Biła do niego artyleria przeciwlotnicza, także z Krzemionek; różnokolorowe koraliki pocisków, nanizanych jakby na niewidzialne nitki, pozornie wolno, podążały do nadlatującego celu. Po chwili maszyna znikła nam z oczu, za krawędzią oficyny, ograniczającej widok. Rankiem po Podgórzu rozeszła się wieść, że na Zabłociu spadł angielski samolot. Gdy poszedłem na miejsce katastrofy, otaczali je Niemcy, a za ich kordonem, na nasypie kolejowym stała spora grupa ciekawych. Zwłok już nie było, tylko stosy pokrwawionych bandaży i opatrunków. Podobno Niemcy starali się opatrzyć któregoś ze śmiertelnie rannych lotników, lecz nie przeżył nikt. Jedno srebrne, długie skrzydło leżało odwrócone na dachu lub obok uszkodzonego baraku; o ile pamiętam leżało tam chyba jeszcze po wojnie. Przy przedniej części rozbitego kadłuba stała grupa lotników niemieckich, w tym jeden, niebywale podniecony, coś tłumaczył i fotografował się na tle wraku.” 4
Bardzo cenne wspomnienia autor otrzymał za pośrednictwem Pana prof. Skotnickiego, dzięki uprzejmości Państwa Geni i Nachuma Manor z Beer Szewy, z Izraela. Ukazują one nieznany dotąd aspekt – katastrofa na Zabłociu oznaczała równocześnie koniec podobozu, zlokalizowanego nieopodal fabryki „Emalia”, w którym mieszkali żydowscy więźniowie, z których większość ocalała dzięki opiece Oskara Schindlera. Sensacyjny w istocie fakt związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy zestrzeleniem Liberatora i spaleniem obozu nie był dotąd szerzej znany.
PAMIETNIK Z EMALII.
„Schindler nie opuszcza nas ani na chwile, nawet po swej śmierci, a my nie opuścimy go za naszego życia”.
Genia Manor.
W sierpniu 1944 stała się dziwna rzecz. W środku nocy obudził nas wielki huk i odgłosy detonacji. Momentalnie cały obóz znalazł się w płomieniach.. Wysuszone baraki paliły się jak zapałki. Strzały z broni maszynowej 5 powodowały dodatkowa panikę. Naokoło ludzie krzyczeli i biegli we wszystkie strony. Ci którzy chcieli wyjść z obozu na teren fabryki, napotkali bramę zamknięta i groźnego wachmana. Część z nas zajęła się próbami gaszenia pożaru i wtedy okazało się, że w środku płonącego baraku pali się kabina dużego samolotu a w niej zwęglone ciała pilotów. Amunicja i różne przedmioty eksplodowały seriami lub pojedynczo. Żar nie do zniesienia. Wyszliśmy na dachy baraków z wiadrami wody, ażeby skuteczniej gasić ogień. W pewnym momencie załamał się dach i wpadłem do środka, doznając silnej kontuzji kolana. Nadszedł Schindler i przekonał wachę, ze należy otworzyć bramę i wypuścić ludzi z ogniowej pułapki. Nadjechała straż ogniowa…Tymczasem dzień juz był w pełni. Ogień został ugaszony – wszystkie baraki spaliły się. Oprócz strat materialnych nie było poważnych uszkodzeń ciała wśród więźniów. Stal się jednak nowy „cud nad Wislą”. Otóz okazało się, ze samolot Royal Air Force, który zrzucał desanty dla bojowników Powstania Warszawskiego został zestrzelony nad Krakowem i rozpadł się na trzy części. Cześć przednia – kabina z silnikiem spadla na nasz obóz prosto na barak, z którego kilka dni wcześniej wysłano transport ludzi do Mauthausen. Nikt nowy się do niego nie wprowadził, bo był strasznie zapluskwiony i ludzie woleli spać na dworze, na ziemi (chciałem napisać „na polu”, ale może to będzie czytał także nie Krakowianin). Tak wiec tragedia wysyłki… uratowała, być może, setki żywotów. (Pisze „być może”, bo ci ludzie zostali wywiezieni do strasznego miejsca i wielu z nich zginęło). Należy znów podkreślić ten fakt, ze to był jedyny wypadek zestrzelenia samolotu alianckiego w Krakowie w ciągu całej wojny… Nadjechało wielkie auto z żołnierzami Luftwaffe i z pełnymi honorami wojskowymi wyjęli szczątki pilotów do pochowania. Myśmy zaczęli grzebać w gruzach i ustawiliśmy na murku wystawę: spalony karabin maszynowy, różne dziwne instrumenty samolotowe, amunicja, na pół spalona biblia kieszonkowa…Pono ktoś znalazł portfel z dolarami – mam nadzieje, ze tak naprawdę było. Cały dzień przyjeżdżali rożni oficerowie niemieccy oglądać te szczątki i naszą wystawę. A nam było jakoś dziwnie na sercu; z jednej strony ta tragedia lotników, trauma spalonego samolotu i spalonego obozu, a z drugiej to jakbyśmy dostali pozdrowienie „z tamtej strony” – tam istnieją ludzie i oni walczą ! Tymczasem powstał jeszcze jeden aspekt : myśmy zostali bez obozu – „bezdomni”, nie mówiąc juz o tym, ze i nasz skromniutki dobytek poszedł z dymem. To, cośmy mieli, było nam drogie i ważne, tym bardziej, ze od początku wojny przechodziliśmy stały proces tracenia rzeczy i nasz cały majątek na tym padole skurczył się do wielkości małego zawiniątka – i nawet te resztki zostały nam odebrane w Gross Rosen i w Oświęcimiu! Nasz Wybawca Schindler postawił nam do dyspozycji t.zw. Nową Halę, nowoczesny budynek fabryczny, który jeszcze nie zdążył funkcjonować ponieważ z powodu ewakuacji ogołocono go z maszyn (przesalanych juz do Brünnlitz). Z utajonych magazynów pojawiły się nagle nowiutkie koce i po uciążliwym i pełnym wrażeń dniu mogliśmy nareszcie odpocząć i usnąć na betonowej wprawdzie podłodze, ale bez pluskiew! (Przypomina się stare, żydowskie przysłowie: „Dom się pali – jakaż zemsta nad pluskwami!
Nachum Manor – Monderer Beer Szewa, listopad 2005
Inni Alianci nad Małopolską.
Oprócz coraz lepiej znanych dziejów operacji zrzutowych, istnieje też drugi nurt – operacji bombowych nad Południową Polską. Prowadzone one były także z baz włoskich (a także sporadycznie sowieckich), głównie siłami 15 Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych. Imponujące przeloty wielkich formacji bombowców lecących w blasku dnia, w silnej eskorcie myśliwskiej „białe drogi” smug kondensacyjnych nad Tatrami i Beskidem, potęga ognia dwukadłubowych Lightningów roznoszących w niwecz niemieckie lotnisko w Mielcu – to żywe wspomnienia starszych mieszkańców Krakowa, Tarnowa czy Podhala. Niegdyś widok taki dodawał otuchy, pozwalał wierzyć w bliski koniec III Rzeszy.
Wiele amerykańskich załóg poległo, wiele ukrywało się, dzieląc losy z polskimi partyzantami – zdarzenia te są dziś niemal zapomniane. Nie bez znaczenia był tu fakt ekshumowania po wojnie większości poległych Amerykanów i przewiezienia ich prochów do USA, a jak wiadomo … groby są pamięcią ziemi. Z drugiej strony konsekwentne tendencyjne przemilczenie wkładu i ofiar ze strony lotników amerykańskich poniesionych na ziemi polskiej też uczyniło swoje.
Jak widać, temat badań jest otwarty i zaledwie zarysowany. Należałoby przeprowadzić dokładną analizę działań, jednostek i strat lotnictwa sowieckiego; sprawdzić dyslokację sił Luftwaffe i jej sojuszników, potwierdzić szereg informacji o miejscach katastrof maszyn niemieckich. W dobie dzisiejszych możliwości dostępu do archiwów i danych elektronicznych – będzie można ustalić dni, przebieg i wyniki poszczególnych starć powietrznych. Są to istotne uwarunkowania historyczne, wiążące przedmiotowy odcinek Doliny Wisły Krakowie – z szeroko rozumianą historią działań lotniczych nad Małopolską, będących z kolei konsekwencją doniosłych wydarzeń militarnych i politycznych – o znaczeniu globalnym.
1 Za: (lang) Pamiątkowa tablica ku czci poległych lotników brytyjskich, [w:] „Echo Krakowa”, Nr 167 (12213).
2 Za: K. Bieniecki, Lotnicze wsparcie Armii Krajowej, wyd. 2, Warszawa 2005, s. 301, 302).
3 Wspomnienia pana Adama Gatniejewskiego z Poznania. Mszpis. w posiadaniu dr Krzysztofa Wielgusa.
4 Wspomnienia dr. inż. Wiesława Wielgusa. W posiadaniu dr Krzysztofa Wielgusa. Według pewnych poszlak, pilot lub członek załogi nocnego myśliwca, który zestrzelił Liberatora KG-933 „P” był Ślązakiem, po wojnie mieszkał w Polsce; żył jeszcze pod koniec lat 80. (Przyp. KW)
5 W istocie były to eksplozje nabojów lotniczej broni pokładowej, pękających w żarze